O lwie
Legenda ta powstała setki lat temu, gdy wojska tatarskie najechały na Koźminek i pobliskie ziemie. Miało to miejsce koło 1241 roku, kiedy to podążający z Kalisza na Śląsk Tatarzy spustoszyli okolicę.
Osada nad Swędrnią była wówczas otoczona drewnianą palisadą. W jej części północnej, południowej, wschodniej i zachodniej ustawione były warownie, w których służbę swą pełnili strażnicy, obserwujący czy nie zbliża się wróg. Prawdą jest, że dotarcie do Koźminka nie było proste. Był on bowiem położony na terenach bagiennych. Okoliczni mieszkańcy świetnie potrafili się po nich poruszać, ale dla obcych stanowiły śmiertelne niebezpieczeństwo. Także przyległe lasy pełne były pułapek, które Koźminianie przygotowali dla nieproszonych gości.
Mieszkańcy Koźminka trudnili się rzemiosłem i kiepscy byli z nich wojowie. Zdradliwe bagna były ich jedyną nadzieją na uniknięcie ataku. Jak dotąd nikomu nie udało się przez nie przedrzeć. Cieszyły się na tyle złą sławą, że było coraz mniej zuchów rzucających im wyzwanie. Bagna bezlitośnie bowiem pochłaniały swoje kolejne ofiary, mamiąc je wizją łatwiej ścieżki, a mętna woda mokradeł na zawsze stawała się ich mogiłą. Kroczący po bagnach niby ścieżka wydawała się właściwa – tu kępka orlicy, nieco dalej spróchniały pieniek olchy… To wszystko układało się we wręcz wytyczoną ścieżkę przemarszu. Jeśli jednak któryś element zawiódł, nie było takiego śmiałka, któremu udałoby się wyjść z czyhającej na jego nieuwagę pułapki. Wszystko miało jednak swój kres.
Zmierzchało się już, kiedy strażnik zauważył zbliżających się konnych koczowników tatarskich. Natychmiast zadął w róg, by ostrzec mieszkańców osady przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Ci zaś, zamiast szykować się do walki, zaczęli szukać kryjówek, chcąc przeczekać najazd i ocalić swe życie. Tatarzy słynęli bowiem ze zdecydowania w boju i bezwzględności. Nie szczędzili nikogo, a mijane domostwa plądrowali i palili.
Co odważniejsi mieszkańcy Koźminka z palisady obserwowali przesuwających się po bagnach Tatarów, którzy nie znając okolicy, konno chcieli do osady nad Swędrnią dotrzeć. Konie szybko znikały w odmętach mokradeł. Wtedy najeźdźcy znaleźli inny sposób na pokonanie przeszkody – kierowali się największym splątaniem roślinności, czyli w miarę mocnym pływającym dywanem. Co rusz jednak wierzchnia warstwa była przerywana przez nieuważnego piechura. Niektórych, gnijących kożuch utrzymywał pod pachami. Rozkładali wtedy szeroko ręce, zmieniali pozycję ciała na poziomą i powoli wyczołgiwali się z powstałego „przerębla”. Następnie wspinali się po palisadzie, chcąc dostać się do osady. Strażnicy stojący na jej szczycie nie byli w stanie powstrzymać ataku. Ciszę co jakiś czas przerywały mrożące krew w żyłach okrzyki, wydawane przez konających Koźminian.
Tatarzy coraz śmielej poczynali sobie w osadzie – grabili i mordowali. Z ich ręki ginęli zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i dzieci. Nie mieli litości dla nikogo. Każdy opuszczony przez nich dom stawał w ogniu. Wydawało się, że to już koniec rzemieślniczej braci. Znikąd nie było widać pomocy. Posłano co prawda gońców do nieodległego Kalisza, ale czy któremuś udało się przedrzeć przez hordę tatarską? Koźminianie byli więc zdani tylko na siebie.
W ogólny bitewny zgiełk wdarł się nagle głośny ni to krzyk, ni to ryk. W pierwszym momencie wydawało się, że to zwycięski okrzyk Tatarów. Po chwili jednak dźwięk powtórzył się, tyle że był znacznie donośniejszy. I kolejny raz. Wszystko jakby zamarło w bezruchu. Znienacka wśród płonących domostw zamigotało coś złotego, a z ognia i dymu wyłonił się potężny lew. Bez chwili wahania ruszył w kierunku Tatarów, wydając z siebie groźny pomruk. Początkowo żaden z wrogów nie zwrócił uwagi na poruszające się wolnym krokiem zwierzę. Lew rozpoczynał swoje polowanie…
Pierwszą ofiarą olbrzyma został wódz tatarski. Po nim przyszła kolej na następnych ciemiężycieli. W krótkim czasie Koźminek zaścielony był zwłokami koczowników tatarskich. Na widok lwa stojącego nad ciałami – jak się dotąd zdawało niezwyciężonych – i klęski swoich poprzedników, kolejni śmiałkowie pokonujący palisadę szybko zarządzali odwrót. W popłochu pokonywali drogę powrotną przez bagna i moczary. Większość z nich przypłaciła tę ucieczkę życiem, albowiem zapominali o zachowaniu ostrożności. Wkrótce w Koźminku i okolicy nie było ani jednego Tatara, a dumnie przechadzający się lew budził w mieszkańcach niemniejszy strach niż niedawny agresor. Bestia, co prawda ich ocaliła, ale była niezmiernie groźna. Szybko okazało się, iż ze strony ich obrońcy nic nikomu nie grozi.
W niedługim czasie z różnych części Koźminka dało się słyszeć wiwaty. Mimo wielu zabitych i pożarów, które trawiły osadę i okolicę, panowała ogólna radość. „Lew nas ocalił” – wołali do siebie ludzie. Lew, który pojawił się niewiadomo skąd, tak samo nagle zniknął. I nigdy więcej w Koźminku go nie widziano. Byli jednak tacy, którzy twierdzili, że zwierzę cały czas jest w pobliżu, czuwa nad spokojem okolicy. Chcąc upamiętnić to wydarzenie, mieszkańcy osady nad Swędrnią wizerunek lwa umieścili w swoim herbie, aby nigdy nie zostało zapomniane to, komu zawdzięczają ocalenie.
Autor: MARTYNA COZAŚ
Gimnazjum im. Noblistów Polskich w Koźminku
Źródła:
1. www.gminakozminek.wp.pl;
2. www.spmoskurnia.republika.pl,
3. D. Wańka, Koźminek. Zarys dziejów, Kalisz 2000